piątek, 15 lutego 2013

Sri Lanka wypoczynek po Indiach. 30.1-12.2.2013

Lądujemy w Colombo po niespełna jednogodzinnym locie. Nie mamy żadnego przewodnika po Cejlonie i nie za bardzo wiemy dokąd jechać. Decydujemy się na początek na odpoczynek na plaży w Negombo około 15 km na północ od lotniska (40 km od Colombo). Mieszamy w guest housie w ładnym pokoju urządzonym trochę w stylu postkolonialnym, podobnie zresztą jak i cały dom. Nasz gospodarz Russel jest na dorobku, minęły dopiero trzy miesiące jak wystartował z wynajmem pokoi. Do plaży mamy nie więcej niż 250 m. Sri Lanka jest spokojniejszym miejscem do życia niż Indie, cichszym, czyściejszym i oczywiście rzadziej zaludnionym. Po  dwóch dniach wypoczynku, postanawiamy wyruszyć dalej na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Wynajmujemy motoriksze (tuk-tuka) i ustalamy  dokładnie warunki: tzn. możemy przejechać nie więcej niż 65 km, a sama podróż może potrwać do 4 godzin. Szukamy ładnego, trochę odludnego i nie za drogiego miejsca na kilkudniowy pobyt. Okazuje się, że czym dalej na północ od Negombo tym baza noclegowa uboższa, zaś plaże i krajobrazy coraz piękniejsze. Decydujemy się na luksusowy hotel w okolicach miasta Chilaw (ok.100 km na północ od Colombo). Cały obiekt składa się z ośmiu małych komfortowych, bardzo czystych domków, ładnej restauracji, basenu i wydzielonej plaży, najczęściej tylko dla nas, gdyż inni goście nie są nią zbyt zainteresowani. Wolą basen z barem przy hotel. Obok tradycyjne wioski rybackie oraz plantacje palm kokosowych i hachery tzn. produkcja narybku krewetek i sprzedaż dla hodowców. Dwie rodziny rybackie zapraszają nas na lunch do swoich domów. Na pierwszym z nich krewetkom w trzech rodzajach, rybkom w różnych smakach i dodatkom nie było końca, zaś w czasie drugiego, niedzielnego i bardzo uroczystego lunchu chciano nam zrobić niespodziankę i przygotowano świątecze specialite de la mason, czyli wołowinę w sosię własnym, gdyż seafood i fish to jest ich codzienna strawa.....

W niedzielę opuszczamy nasz resort i jedziemy tym razem busem do Kalpitiya na cejloński Hel (półwysep utworzony z naniesionego przez morze pisaku) ok. 200 km na północ od Colombo. Miejsce słynie nie tylko z pięknych plaż, ale również z delfinów i wielorybów. Znajduje się tutaj nawiększa rafa koralowa w Azji, więc nie mogło nas tu zabraknąć.
Zamieszkujemy na wydmie przy plaży, a do morza mamy nie więcej niż 30 m. Marzenia się naprawdę spełniają. Do dyspozycji mamy właściwie cały dom, gdyż gospodyni z Niemiec przebywa tutuj tylko przez dwa miesiące w roku. Dom jest tak zbudowany, że górna część okien nie jest zamknięta szybami, zaś w dużej łazience cała przestrzeń powyżej dwóch metrów jest otwarta aż pod dach. Dzięki temu jest cały czas przewiew i ulga dla użytkowników. Nasz dozorca Lorenc dba o posiadłość, na której poza domem są dwie chaty z liści palmowych. Jedną z nich zamieszkuję nasz nowy znajomy, kitesurfer Steffen pięćdziesięciolatek z Niemiec, który ma ze sobą najnowsze nowinki techniczne i inne zabawki związane z tym hobby.

W środowy wieczor  (6.2.) Steffen zorganizował barbecue, na którym główną atrakcją kulinarną miała być ośmiornica oraz tuńczyk. Wśród zaproszonych gości byli również mieszkańcy sąsiedniej "zagrody": Mike 30 latek (+-) z Estonii, poliglota, przebywający od 4 lat na Sri Lance, freelancer, wolny człowiek, nie wiemy z czego się utrzymuje, mama Mike'a wyglądająca na jego niewiele starszą siostrę; szczupła, zgrabna i dziewczęca, od 1991 roku w podróży po świecie, chwilowo na Sri Lance. Mama M. jest tłumaczem (z angielskiego i fińskiego na estoński), podróżuje po świecie zawsze sama, gdyż twierdź, że wtedy może być bardziej tu i teraz oraz łatwiej poznać kraj i ludzi. Spędziła m.in. kilka lat w Stanach, Hiszpanii, Czechach, czasami wpada "na chwilę" do Estonii. Tomasz jest Czecham i bardzo lubi morze, postanowił więc zamieszkać nad morzem.  Odwiedza często w Polsce Władysławowo, gdzie z pasją łowi dorsze,  bywał już w Tajlandii, Malezji i Wietnamie, a na Sri Lance, jako gospodarz i opiekun kilku domków spędzi prawie pół roku. Nie zależy mu na zarabianiu wielkich pieniędzy tylko na skromnym utrzymaniu. Z wyglądu przypomina rastamana połączonego z Hindusem.
Ośmiornica była niejadalna, twarda i żylasta, zaś tuniczyk częściowo wynagrodził nam rozczarownie. Poza tym wieczór był takim radosnym spotkaniem życzliwych, ale jakże różnych ludzi na końcu świata. Rozmawialiśmy między sobą w sześciu językach, ale wszyscy rozumieliśmy się doskonale.
Jeden poranek (ok. 5 h) spędziliśmy na oglądaniu z łodzi delfinów, a potem na snorkowaniu na rafie koralowej. Byliśmy pod wielkim wrażeniem.
Dni tutaj płyną leniwie, nieco wolniej niż w Indiach, wśród ciszy i spokoju, tym bardziej że nie ma tutaj zasięgu ani WiFi i mamy bardzo dużo czasu dla ......siebie!!!!
Czy gdzieś się ruszymy? Narazie nic o tym nie wiemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz